Leganda Sandomierska – Zofia Kossak-Szczucka

Czytanka Grupy Różańcowej na styczeń 2012

Przeor Sadok stanął na najwyższym szczeblu trzeszczącej drabiny i chwyciwszy rękami za kratę wciągnął się w głęboki wnęk okienny. Teraz ukląkłszy na szerokim, przeszło trzyłokciowym murze, mógł swobodnie rozejrzeć się po okolicy. Od kilku już dni wszystkie dolne okna klasztorne były zabite na głucho deskami, w oczekiwaniu napadu; jeno po czerwonym blasku padającym z górnych okien można było wnosić, że w bliskości szerzyły się pożary.

Przeor wysunął z trudnością głowę poprzez kraty i smagła jego twarz pociemniała grozą. Trzy ćwierci nieba zajmowała łuna. Trzy ćwierci nieba płonęły. Płomieniste grzywy ognia, sięgające zuchwale aż pod strop niebieski, odbijały się w Wiśle, której wody toczyły się krwawe, gorące, obce naraz i straszliwe. Stojące nad brzegiem drzewa prześwietlone były na wskroś, a czerwona obrzeż rysowała jaskrawo zarysy wieży Świętego Jakuba i domów rozrzuconych naokoło miasta. Nie była to łuna jednego, bodaj największego pożaru, lecz równoczesny odblask tysiąca pożarów – całego kraju ginącego w męce i pożodze. Patrzącemu zdawało się, że słyszy wyraźnie huk ognia, krzyki trwogi, zgiełk i gwar nieszczęścia, nie był jednak pewien, zali jest to prawdą czy złudzeniem. Mogło być prawdą, bo pierścień ognia nie był oddalony. Płonęły już Osiek, Dzików, Rozwadów, Zaklików, ukryte w lasach Janów i Turobin, za nimi zaś płonęła cała Polska… Serce przeora spłynęło na ten widok krwią, niby woda Wisły płynącej w dole pod klasztornymi murami.

– Miserere mei… – szeptał. – Cóż ci zawinili?… Za co karzesz ten lud zbożny, pracowity, chętny? Sądziłem drzewiej, że on Ci najmilszy, a oto na stracenie jest wydany… Za cóż to, Panie? Trzysta lat jeszcze nie minęło, jak jest chrześcijańskim, a miłuje Cię, prostszy jest i czystszy niźli niejedne narody Zachodu, co od tysiąca lat i więcej Imię Twoje chwalą… Znam ich, Panie, bardzo dobrze. Pracowałem tu wiele lat, a przede mną pracowali poprzednicy moi. Dzieło, które wznosiliśmy, z Ciebie było, a nie z czarta. Dzieło to Boże rodziło owoce. Uczyliśmy modlitwy i tkactwa – bojaźni Twojej i uprawy – poszanowania przykazań i chodzenia koło trzód. Budziliśmy do życia lud, który spał. W lasach nieprzeniknionych, w puszczach, borach niezdeptanych, gdzie żubr jeno a niedźwiedź rządziły, karczowaliśmy w krwawym trudzie wespół z tym ludem starodawne drzewa i wydzierali puszczy urodzajną ziemię. Gdzie się roześmiała do słońca urodzajna ziemia, wnet stawał kościół, a pod jego schronem chaty. Wyjęliśmy ze spracowanej ręki tego ludu niezdarną kamienną motykę, dając w zamian mocny rydel żelazny i siekierę z przedniej stali… Ciemnych, niby zwierz wśród boru, czyż nie uczyliśmy cierpliwie arcytrudnej i ważnej nauki czytania, nie dla innej przyczyny, lecz by Cię lepiej, umiejętniej chwalić mogli?… Od trzech niedziel czekam ufnie, kiedy gniewowi swemu kres raczysz położyć, pochód szatanów rozpętanych wstrzymasz…

„Lecz kres nie nadchodzi. Snadź już nie nadejdzie. Pozwoliłeś, by zniszczyli całą Polskę wzdłuż i wszerz, by stratowali wsiane przez nas ziarno. Nic już naszego plonu nie ocali. Dziś jeszcze spalą miasto i ten klasztor i pójdą dalej po gruzach. Gdzie ich zatrzymasz? Czemuś im aż tu dojść pozwolił? Zali to, co się dzieje, nie jest końcem świata zapowiedzianym w objawieniu Jana?… Spodziewali się ludzie onego końca, na Apokalipsie i księgach Sybilli wiarę swoją opierając, w tysiącznym roku, lat temu dwieście czterdzieści i jeden.

Widno mylnie obliczali, rachując wieki Sybilli po sto lat każdemu, gdy niektórzy mędrcy mówią, że ona dawała im miarę sto dwadzieścia trzy lub sto dziewiętnaście. Powiadali także, że w Rzymie pod Lateranem, zamknięty jest w lochu i przez świętego Sylwestra papieża związany Lewiatan Apokalipsy, który wyzwoli się z więzów, skoro czas jego nadejdzie, potrząśnie światem i wypluje z paszczy setki tysięcy demonów… Otóż i w tym pomylili się mędrcowie! Ni pod Lateranem żywie Lewiatan owy, ale w Azji. Tam kędyś, w pustkach nieznanych, krył się, by teraz wyruszyć na stracenie świata. Stamtąd nasyła kohorty szatanów. Boć szatanami, nie ludźmi, są owi straszni najeźdźcy, których żadna siła ziemska zatrzymać nie może. Ty zaś zatrzymać ich nie chcesz…

…Jam gotów, Panie! I moi będą gotowi. Nie o siebie płaczę, ale o ten kraj. Czemuś nie ulitował się nad nim? Czemuś go wydał na zagładę piekłu?…

Ocknął się z długiej zadumy i ostrożnie zeszedł na dół, gdzie stali stłoczeni ojcowie i bracia zakonni. Było ich czterdziestu. Stali tam czas dłuższy, nie śmiąc przerywać rozważań przeora. Światła nie palono, lecz przez górne okna wpadał różowy blask ognia, oświecając wnętrze. Przy tym blasku spojrzał przeor ojcowskim wzrokiem na ich wymęczone twarze i rzekł:

– Mili moi! trza nam, nie tracąc czasu, godnie się sposobić.

– Na co? – zapytał brat Dominik, młodzieniaszek o różowej i dziecinnej twarzy.

– Na kołatanie do furty niebieskiej, by nam otworzoną była…

– Jezu, Hospodynie nasz!

– Pójdźmy najpierw do kościoła, odprawić ludzi, co się tam schronili.

Wysoka nawa kościelna przepełniona była tłumem zbiegłym z całej okolicy. Niektórzy przyszli niedawno, inni siedzieli tutaj już od doby przeszło i spali teraz znużeni; niektórzy modlili się głośno. Niższe okno kościoła zabite było na głucho, lecz podobnie jak w klasztorze, światło czerwone pożaru wpadało przez górne.

Przeor Sadok wszedł za kratkę, a za nim ojciec Rafał drżącymi rękami zapalał wysokie świece. Ojcowie Sylwinus i Grzegorz uderzyli w dzwonki, przeor zaś wyjąwszy złocistą monstrancję błogosławił lud zebrany. Schował ją do tabernakulum i odwracając się do tłumu rzekł:

– Mili moi! Oddaliście się w opiekę Pana, a Pan poleca wam przez moje usta chronić się teraz w bezpieczniejsze miejsce. Bóg miłosierny, Pan nasz, was powiedzie. Ten klasztor się nie ostoi. Bóg chce, byście żyli i ratowali się. Uchodźcie tedy, nie zwlekając ani chwili. Już Zaklików i Dzików w ogniu. Na Klimontów zaś, na Słupie droga jeszcze wolna. Nie masz ani jednej łuny w tamtej stronie… Bóg nakazuje chronić życie w miarę możności, więc weźcie chleba, wiele zdołacie, i uchodźcie; w puszczy Bodzentyńskiej nawet Tatar nikogo nie znajdzie… Nie chrońcie się do lochów miejskich, bo straszno, gdy ogień wybuchnie… Lepiej w boru… Idźcie w pokoju, najmilsi… Bóg z wami…

Przeor mówił, a tłum szlochał, łamiąc ręce i zawodząc. Uchodzić w nieznaną puszczę! Poniechać dobytku całego! Tu piekielniki, a tam zwierz srogi i zbóje!…

Wychodzili z wolna w płaczu serdecznym, nieutulonyn. Gdy kościół opustoszał całkiem, przeor kazał zawrzeć mocno ciężkie, żelazne wrzeciądze u wrót.

– A myż nie wyjdziemy? – zagadnął nieśmiało brat Paweł. Był tęgi, czerstwy i nad podziw pięknie śpiewał.

– Dokąd? – zapytał przeor ze zdziwieniem.

– Chronić się… do puszczy… – wyjąkał zmieszany zakonnik.

– Insza rzecz owi ludzie, insza my – odparł zwierzchnik z pewną surowością w głosie. – Oni są jak dzieci, dzieci nasze, które ratować potrzeba. Są oni jako trzody nasze, a któryż pasterz nie zapędza trzody, kiedy są wilki w pobliżu? Nam zaś, którzy stróżami nad nimi jesteśmy, nie trza ani kryć się, ani uciekać…

I z zapałem ciągnął dalej:

– Oto dom Boży, w którym zeszły długie lata wiernej służby naszej, dom, którego ślubowaliśmy nie opuścić. Któż w godzinę próby pierzchnie? Gotujmy się, bracia, mężnie na męczeństwo i śmierć piękną!

Szloch cichy był odpowiedzią. To młodziutki brat Dominik płakał lękliwie na myśl o męczeństwie.

Ojcowie spojrzeli na niego z niechęcią, lecz surowy zwykle przeor podszedł do płaczącego braciszka i utulił jego strwożoną głowę serdecznie.

– Synaczku mój, Bóg z tobą, nie lękaj się. Wiele ludzi życie całe trapi się i męczy, by osiągnąć to, co ty w jednej godzinie otrzymasz. Chrystusowyś wojak, a przed bitwą drżysz? Bój dla nas może być tylko chwałą i zwycięstwem! Cóż ci śmierć? Zali prędzej czy później nie umrzesz? Zaliś się nie narodził po to, aby umrzeć i chwały wiecznej dostąpić?

Długo jeszcze prawił ku podniesieniu serc braci, za czym poszli do refektarza spożyć ubogą wieczerzę, z bobu i placków jęczmiennych złożoną. Nie mieli serca do jedzenia, lecz przeor jeść im rozkazał, by ciało osłabłe nie zdradziło ducha.

Od przewozu powrócili bracia Serafin i Maciej, których posłano zobaczyć, czy miejscy nie zapomnieli porąbać i wyciągnąć na brzeg promu. Powiadali, że owszem, prom rozrąbany z wodą jest puszczony, miasto zaś puste, jakoby wymarłe. Jeno że do puszczy mało wiele ludzi uszło. Co przedniejsi mieszczanie zostali w grodzie ukryci. Powiadali, że wojska książęce przyjdą pewnie miastu w pomoc i piekielników odeprą, a wtedy – wojsko jak wojsko; ciury wnet zaczną opuszczone mieszkania rabować. Pod miastem w skale wykute znajdowały się długie, poplątane lochy. Tam się oni schronili, wejście suchym chrustem dla niepoznaki założywszy.

 

cd. nastąpi